wtorek, 18 czerwca 2013

Żołnierzyki

jest ich zbyt mało, żeby malować front. zgubione
w fałdach koca prowadzą bezkrwawą grę.
składają się z kilku ruchów pędzlem,
but, trochę oka, trochę ust żujących kanapkę.

później odkurzacz wciąga okruchy wojen,
gładzi fałdy, skurcze wszystkich ą i ę.
jest w tym przewrotność, a czasem fizyka
liter schnących w delcie między palcami.

piątek, 14 czerwca 2013

Studium lęku

Zastanawiałem się nad refrenem jednej z piosenek Paktofoniki, w której młodzi jeszcze wtedy raperzy śpiewają "ja to ja, to jasne jak dwa razy dwa". Kiedyś to pełne afirmacji kredo przyjąłbym z aprobatą, jako projekt wyobrażalny, odroczony lecz osiągalny. Coś graniczącego z podniecającą pewnością dającą się rozwinąć niczym matematyczny algorytm albo synchroniczny, doskonale skoordynowany taniec wszystkich obrazów odbijających się w wirujących dookoła głowy strzępach luster. Obecnie myślę sobie, że taki porządek nosi znamiona mitu. Można go nawet kupić, a niekiedy, jeśli jest odpowiednio przyrządzony - rozkosznie wypchać nim sobie usta.

***


Spoglądają na mnie różnokolorowe grzbiety książek przykuwające wzrok wciąż nieodgadnioną rytmiką wysokości i grubości, zgrupowaniami nazwisk, zestawieniami tematów i epok. Czasami wyobrażam sobie, że mógłbym wygrać na nich melodię. Na lewą rękę legato, muskające opuszkami palców tomik poezji Rimbauda i eseje Mallarmego. Na prawą, bardziej agresywne staccato uderzające w Barthesowskie mity, przeskakujące nad depresją „cząstek”, uniwersalnym „otwieraczem do wszystkiego” Derridy i smutasami Ciorana.

Siedzę na krzesełku zupełnie nagi i leniwie przyglądam się zgromadzonej literaturze. Uwolniony od spodni i paska brzuch swobodnie wylewa się na uda. Łokcie opieram na półce biblioteczki, a dłonie wbijam w grzbiety przypadkowych tytułów. W tej niezbyt wygodnej pozycji przypominam dość tandetną rzeźbę pasującą do taniego sklepu z antykami, albo jeszcze lepiej formę, dzięki której moje ciało nabiera cech jakiegoś fantastycznego instrumentu muzycznego, wyposażonego w coś na kształt miecha, kilka zaworów, klawiaturę zbudowaną z dziesięciu krótkich paluchów i gotowość produkowania dźwięków.

Zwrot nadchodzi gwałtownie. Napiera od strony zderzających się tytułów akcentując swą obecność zmianą sekwencji sylab i odwrotnością  wyczuwalną w dynamice napływających falami słów. To mój akrobata. Znajomy i jednocześnie nieznajomy. Wykonuje zgrabną woltę, cichcem podmienia role i nieoczekiwanie, jak w Dickowskim szaleństwie zatapia mnie w świecie a rebours, gotowy w takt jakieś szalonej melodii uderzać w klawisze, szarpać ręce i rytmicznie pracując miechem przymuszać do nieustannej gry.


***


„Ja to ktoś inny”. To w zasadzie niewypowiedziane zdanie przywołuję bez wysiłku i po chwili oddaję się ogarniającemu mnie uczuciu towarzyszącej mu nieuchronności. Jest jak pęknięcie, które rozpruwa cienką siatkę łączącą błądzące po ekranie monitora spojrzenie, pulsowanie w głowie, ruchy rąk, pracę palców i skrupulatnie rekonstruowane, jednak wciąż uciekające słowa.